Po odwołaniu wyprawy do Pakistanu, postanowiłem wybrać się z Łukaszem z Taterni w Dolomity na via ferraty – półwspinaczkowe szlaki, ubezpieczone stalowymi ułatwieniami. Dotychczasowe wypady w te góry ograniczały się do znanych mi miejsc, które wielokrotnie odwiedzałem np. podczas warsztatów, które prowadziłem w ramach Light Guides. Ferraty dawały nadzieję na nowe kadry, zwłaszcza z uwagi na trudniejszy dostęp w porównaniu do najbardziej znanych miejsc takich jak Tre Cime, Passo Giau i inne.
W górę, na szczyt!
Dolomity przywitały nas najlepiej jak mogły. Po 15 godzinach spędzonych w samochodzie poczuliśmy zapach świeżego powietrza a naszym oczom ukazało się zachmurzone niebo z promieniami słońca przebijającymi się przez chmury (nie ma *blachy!). Chłodny wiatr sprawiał, że z miejsca poczuliśmy się wypoczęci. Niechęć do wkładania na plecy 30-kilowego plecaka stała się jakby mniejsza, choć standardowa myśl – po co to wszystko, towarzyszyła mi podczas opuszczania parkingu pod Cinque Torri. Wypite na parkingu powitalne piwo, zwiększyło poziom motywacji i po chwili spędzonej na przepakowywaniu ruszyliśmy w górę.
Postanowiliśmy zainwestować 13,5 euro w kolejkę, żeby umilić sobie początkową część trasy, skracając drogę pod Cinque Torri. To był strzał w dziesiątkę, który zweryfikowaliśmy wracając na piechotę. Schodziliśmy w dół w błocie, które momentami sięgało kostek. Wędrówka w górę rozpoczęła się zatem od Rifugio Scoiattoli (w wolnym tłumaczeniu Schronisko Wiewiórki). Po 20-kilku minutach graty zostały wniesione do Rifugio Averau i przyszła pora na świętowanie tego sukcesu kolejnym zimnym piwem. Po chwili przerwy, przeczekaniu deszczu – szybkie przepakowanie, przebranie się w sprzęt roboczy do ferrat, ostatni łyk piwa – i ruszamy na Averau 2649 m n.p.m.
Averau to szczyt, który miałem okazję podziwiać wielokrotnie, praktycznie z każdej strony. Brakowało mi tylko zdjęć z samego wierzchołka, na który prowadziła ferrata określana w przewodnikach jako łatwa. Trasa rzeczywiście okazała się technicznie mało wymagająca, choć nielekki plecak sugerował co jakiś czas, że gdzieś popełniłem błąd i miał on mieć przecież 30 litrów pojemności, nie 30 kilo wagi. 90-litrowy Osprey wypełniony po brzegi powoli wnosił się na szczyt i niebawem mogłem podziwiać jeden z najpiękniejszych widoków jaki widziałem w Dolomitach.
Na szczycie
W Dolomitach bywałem często. Przyjeżdżałem prywatnie, z rodziną, prowadziłem warsztaty fotograficzne, jednak widok z Averau zrobił na mnie niesamowite wrażenie, pozwalając na nowo odkryć takie szczyty jak Cinque Torri, Nuvolau, Ra Gusela czy Pelmo. Początek przygody z ferratami okazał się być bardzo obiecujący, a wysiłek fizyczny zwrócił się z nawiązką biorąc pod uwagę ilość nowych kadrów, które stamtąd przywiozłem. Pierwszy zachód słońca na ferracie okazał się jednak wstępem do tego co dopiero miało się wydarzyć.
Po tym jak tylko słońce schowało się za horyzontem, zeszliśmy ok. 150 m w dół w poszukiwaniu dobrego miejsca na biwak. Płachta biwakowa w połączeniu z ciepłym, puchowym śpiworem i butelką whiskey sprawiły, że nie było problemów z zaśnięciem. Obudziłem się w środku nocy, żeby sprawdzić pogodę. Rozgwieżdżone niebo przecinane było przelatującymi co chwila Perseidami, Droga Mleczna była wyraźnie widoczna gołym okiem, jednym słowem raj dla astrofotografa. Na szczęście astrofografia jest mi obca i mogłem skupić się na podziwianiu widoków. Gwiazdy w nocy sugerowały niestety blachę o wschodzie i ponownie kładłem się już spać z myślą, że o 4:30 jedyną słuszną decyzją będzie dalszy sen.
Wschód słońca
Bezchmurne w nocy niebo obudziło mnie przed 5 rano deszczem. Poranne pakowanie połączone było z zabezpieczaniem przed wodą sprzętu, który zostawiłem przy biwaku. Po 20 minutach i śniadaniu mistrzów złożonym z dwóch pasków czekolady i łyka whiskey, ruszyłem w górę. Śliskie przy podejściu skały nie ułatwiały zadania, zwiększały jednak poczucie, że będzie dobrze i że ryzyko blachy zostało zminimalizowane do zera. Motywacja rosła.
Po osiągnięciu szczytu okazało się, że spektakl, który widziałem dzień wcześniej o zachodzie, był jedynie przystawką do dania głównego. Cały czas padał deszcz, a położone w oddali schronisko Nuvolau otulone było chmurami przelewającymi się przez pobliskie wierzchołki. Od strony Passo Giau nad szczytami zawieszone były ciemne burzowe chmury. Nad Marmoladą pierwsze grzmoty zaczęły przerywać monotonne odgłosy spadających kropli deszczu. Pełna dynamika. Pomimo braku światła, nie mogłem narzekać na brak kadrów. To był właśnie moment, w którym wykonałem moje ulubione zdjęcie tego poranka, które widzicie poniżej.
Na pierwszym planie z chmur wyłoniło się schronisko Nuvolau. Przez położone w oddali szczyty przelewały się chmury, pozostawiając odkryte jedynie ich wierzchołki. Obłoki jak wodospady spływały z ostrych turni w kierunku przełęczy Giau, pozostawiając ją ukrytą pod pierzyną z mgieł. Widok przeze mnie nieoczekiwany. Przecież jeszcze kilka godzin wcześniej wszystko wskazywało na czyste niebo. Nie po raz pierwszy góry zaskoczyły mnie zmiennością pogody i udowodniły, że niezależnie od spodziewanych warunków, warto jest próbować. Stracić można czas, a ten w górach nigdy nie jest stracony. Wracając bez zdjęć, często wracam bogatszy o nowe doświadczenia, które sprawiają, że włożony wysiłek jest tego wart. Zawsze.
Po jakimś czasie, pierwsze promienie słońca, pojawiły się od strony Cortiny. Rozpoczął się drugi akt przedstawienia. Oświetlenie zmieniało się co chwila, nie dając szans na uchwycenie wszystkiego. Co chwila zmieniałem aparaty i szkła, przeklinając w myślach, że drugi statyw zostawiłem pod płachtą biwakową. W międzyczasie przecierałem szmatkami obiektywy, jak wycieraczki samochodu w trakcie ulewy – nie nadążające za kolejnymi kroplami spadającymi na szybę. Miałem tylko nadzieję, że po powrocie, po skasowaniu zdjęć zabranych przez krople deszczu, zostaną mi jeszcze jakieś dobre kadry. W całym tym zamieszaniu, w kierunku zachodnim pojawiła się tęcza. Podwójna. Była to wisienka (lub truskawka – jak kto woli) na torcie – po jej sfotografowaniu miałem poczucie, że nie mam prawa oczekiwać nic więcej.
Po około dwóch godzinach miałem dość. Rozsądek mówił, że lepiej nie będzie, a perspektywa powrotu na ferratę podczas burzy zwiększyła znacznie motywację do szybkiego zejścia. Po 20 minutach przemoczony, ale szczęśliwy, dotarłem do miejsca biwaku.
Pora było zacząć kolejny dzień. Śniadanie. Łyk whiskey. Ferrata.
Poniżej kilka kadrów z tamtego poranka.
Zdjęcia z Averau
* blacha – sytuacja lubiana przez turystów, kiedy niebo jest bezchmurnie niebieskie, świeci słońce, a wyprawa w góry zaczyna nabierać cech wypoczynku w nadmorskim kurorcie. Dla pejzażysty – jedne z najbardziej niekorzystnych warunków do fotografowania.